Dostałam gorące zaproszenie na kolację. Przesyłka aż parzyła ręce listonosza, który podskakiwał lekko tanecznym chasse, tak jakby ciężką torbę niósł mu Kupidyn z zastępem cherubinów. Amorowe fluidy narobiły zamieszania w sztywnej torbie listonosza, bo nawet zimne urzędowe koperty z okienkiem figlarnie wypadały z torby, udając walentynkowe liściki.
On wybrał restaurację. Mekka dla ludzi sławnych, jak szkatułka dla drogich kamieni i kostiumowych świecideł. Szef kuchni, znany celebryta, błyszczał Michelin Star i obnosił ją jak gwiazdę szeryfa. Wieczór w „świątyni impresjonizmu kulinarnego” zapowiadał się elektryzująco.
Mój walentynkowy amant pokazał się w drzwiach i natychmiast wypełnił przestrzeń między podłogą a sufitem. Był magnetyczny. Pewna nonszalancja w ruchach i mowie dodawała mu splendoru. Żaden tam chaotyczny urok! Świadomie sterowany wdzięk. Osobliwa symetria jego twarzy współgrała z jego ubiorem. Czułam coś tajemniczego i niedopowiedzianego w geometrycznym obrazie tego herkulesowego ciała. Widać było, że pielęgnuje estetyczną wyższość kunsztu życia, zna maniery i Wersalu, i Albionu.
Restauracja robiła oszałamiające wrażenie. Pijemy szampana w barze.
– Jeśli świat jest alchemiczną kombinacją porządku i przypadkowości – zaczyna On wesoło – to wypijmy za przypadek, który nas zetknął. Przyjmuje to za widomy znak sprawiedliwości losu. – Szczęściarz ze mnie! – dodaje.
Wydało mi się, że On wyreżyserował ten wieczór do najdrobniejszego szczegółu. Śledzę jego słowa i zachwycam się możliwością niemożliwego. Patrzę w jego źrenice i jestem gotowa wejść w tę przestrzeń.
– Co jest objawem prawdziwego życia według ciebie? – pytam.
– Mocno przyspieszone tętno – odpowiada On i śmiejemy się oboje. Mój bogaty esteta ze swoją migotliwą rozmową przetransportował mnie w inny świat, niewidzialna miękka tkanina zaczyna powlekać ostre kształty rzeczywistości.
– Czy masz jakąś sekretną tęsknotę serca? – pyta prowokująco.
– Och, tak! I dla kontrastu odpowiadam: – Moje serce tęskni do rzeczy tajemniczych, takich jak dotyk kaszmirowych rękawiczek w pałacu lodowym. – W jakim, myślisz, są kolorze?
Nadszedł kelner i poprowadził nas do kwadratowego stolika w środku sali.
– Nie – zastopował kelnera mocnym targnięciem ręki. – Zamówiłem tamten okrągły stolik w rogu.
– Przykro mi, ale tam siedzi Bruce Willis z towarzystwem.
– Chcę rozmawiać z kierownikiem sali? – domaga się głośno.
– Menedżerem chyba – poprawia go kelner i wyrywa swoją rękę. W oczach mojego towarzysza błyska jakaś myśl, szybkim krokiem podchodzi do stolika aktora i jednym ruchem pociąga go z krzesła na wysokość zwisającej nad blatem lampy art. déco.
– To jest mój stolik na dzisiaj – zaczyna, ale już nadbiega przerażony menedżer, odciąga go, wyjaśnia, że to przecież taka wielka osoba, i już sadza nas w wygodne fotele w odległym miejscu. Wokół nas robi się dużo ruchu, „stoliczek nakrywa się” szampanem, winem i przekąskami.
– Człowiek ma jednak bardzo pobudliwą duszę – kojąco mówię do niego. – Nie zawsze dobrze znosimy zmiany scenariusza. Widzę jednak, że chemiczna marynata jego mózgu została zaburzona.
Kelner podchodzi i przyjmuje zamówienie.
– Co kuchnia poleca? – pyta On.
– Nie wiem, co pan lubi, więc trudno polecać.
– A co jest dobre? – On znowu.
– Jak to co? – Wszystko jest dobre – odcina się kelner. Bez słowa naradzania, szybko zamówiliśmy dania o boleśnie długich nazwach i długim opisie. Staram się przywrócić harmonię wieczoru i wznoszę toast za doskonale chaotyczny świat poddany bez reszty przypadkowi. On uśmiechnął się do mnie jakoś nieobecnie i szybkimi łykami spija wino. Wyczuwam teatralny dramat pod wysokim napięciem.
Kelner przyniósł zamówione dania. On pogrzebał widelcem w talerzu i odesłał jedzenie do kuchni. Po chwili, ceremonialnie, jak półbóg, podchodzi do nas słynny szef, w białej marynarce, ale bez zwyczajowego czepka i kratkowanych spodni. Zaczyna ostentacyjnie przesłuchiwać mojego towarzysza.
– To nie jest jedzenie, to papka bez żadnego smaku zamknięta w wariackie formy – recytuje zaczepnie On. Słynny szef powrócił do swojego królestwa, by po chwili pojawić się przy naszym stoliku, taszcząc pod pachą worek soli i worek pieprzu.
– Proszę doprawiać! – i sypie mu na talerz sól i pieprz.
–Trzeba trochę ochłodzić naszego michelinka – głośno oznajmił mój bohater i wstawił go do imponująco olbrzymiej i efektownej chłodziarki do win. Pędzącego w stronę drzwi menedżera przejął bez wysiłku i wrzucił na kucharza bielejącego za metalicznymi szybkami. Zza baru wyciągnął uprzejmego kelnera i po krótkiej lekcji dobrych manier wstawił na trzeciego do chłodziarki.
– Trzy okazy gatunku męskiego zapeklowane, gotowe do Tate Modern – oznajmił, strzepując niewidzialne pyłki z garnituru.
Jeśli na początku filozofii stało zdziwienie, to dalej tam stoi. Mój amant pogwałcił chyba jakieś prawa kosmosu i podróżuje na skrzydłach własnej szybkonogiej złości. Jego porywczość wydaje się naturalnym odruchem i formą jego ekspresji. Szkoda jednak, że nie przyprowadził swojego Anioła Stróża.
– Boga już dawno nie ma, więc wszystko wolno – oznajmia On głośno obecnym.
– Nic dziwnego, że tyle jest chorób na świecie. Policzcie tylko, ilu tam jest kucharzy. Kuchnia to jeden wielki teatr, zobaczmy, co kryje się za jej kulisami, w garderobie i warsztatach technicznych.
Rewanż konsumenta cieszy się uznaniem gości. Kim On jest? Krzewiciel miłości bliźniego czy wróg publiczny? Reżyser wirtualnego spektaklu? Janosik czy Robin Hood? On jest bohaterem dnia i tyle. Bruce Willis siedzi sam. Jego nimfy w obcisłych sukienkach zmieniły obóz i stoją przy rydwanie nowego bohatera. Przy dźwiękach „Etiudy rewolucyjnej” On ruszył na podbój kuchni. Miażdżył bezlitośnie szeregi podkucharzy i plebsu kuchennego, machnął sztandarem serwety i ogłosił kuchnię otwartym stołem dla gości; oferuje steki, wątróbki, homary, szampany.
– Koniec tyranii kucharzy i ogrodników – ogłosił żywo mój buntownik.
– Niech pan nas ratuje – zwrócili się kelnerzy do aktora „Die Hard”. Ten jednak krzyknął: – Ludzie! Film to fikcja. A przy nim już stanął nasz wojownik.
– Prosiłem, żebyś oddał mi mój stolik.
– Zapisz się na anger management – zaczyna Bruce, ale nie kończy, bo wylatuje w powietrze saltem. Odbił się od ściany i gwiazdami przemierzył parę metrów, zgiął się w łukowaty mostek i padł na podłogę, jakby wywijał orła na śniegu.
Trzy przerażone okazy w chłodziarce pokryły się kolorami zorzy polarnej z silną dominacją ultrafioletu na ustach. Okazuje się, że więzienie może być wszędzie, wszędzie...
Do restauracji wkroczyło dwóch policjantów.
– Co się tu dzieje?
– Właśnie kręcimy reality show, możecie zostać. Ogłupiony tłum konsumentów po aktorsku gra obojętność zamiast przerażenia.
Rozwijam nitkę z kłębka własnego poplątania i wychodzę z butelką Kruga. – Życie jest bogatsze niż fikcja – rzucam w stronę policjantów – więcej w nim komedii niż dramatu.
Może i miejsce niektórych cnót jest tylko pośród gwiazd. Może szczęście i radość zależą tylko od mądrości. Może... Niech więc kieliszek złotawego napoju powoli destyluje uniwersalną prawdę.
Grażyna Maxwell
|