Cztery dni urlopu. Niewiele, mając na uwadze odległość Poznań – Kazimierz, a w perspektywie legendarne polskie drogi. Piąta rano to dobry czas na wyjazd, aby dotrzeć w południe do celu. Polskie drogi wcale nie takie złe, a gdy się mija po drodze perełki, jak Ośrodek Przygotowań Olimpijskich w Spale czy opuszczone Zakłady Włókien Chemicznych w Tomaszowie Mazowieckim (idealne miejsce dla kreatywnych fotografów), to i czas jakoś szybciej biegnie.

|
Foto: Paweł Rosolski
Kazimierz Dolny nad Wisłą (bo tak brzmi pełna nazwa celu naszej podróży) wita nas potężnym korkiem dojazdowym. W pierwszą trasę wybieramy się bulwarem wybudowanym wzdłuż Wisły. Jeszcze nie zdążyliśmy obejrzeć osławionego swoim urokliwym klimatem rynku, a już lądujemy na jednym ze statków wycieczkowych. Mało jest takich miast w Polsce, w których rzeka (podobnie jak Tamiza w Londynie) rządzi miastem. W Kazimierzu Wisła nie jest może elementem dominującym, ale niewątpliwie stanowi jego ważną część. Podziwiamy jej leniwy bieg, wszechobecne mielizny i wysokie nadbrzeża, a panorama Kazimierza stąd właśnie jest najpełniejsza.
Rynek wita nas dopiero co ustawionymi straganami i sceną – to przygotowania do Ogólnopolskiego Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych. Trochę żałujemy, że nie zobaczymy tego spokojnego pejzażu z widokówek z zabytkową studnią i kościołem farnym w tle. Teraz studnia ginie pośród drewnianych konstrukcji straganów, a i kościół w remoncie – zasłonięty rusztowaniami i budowlanymi plandekami. Ale wieczorne występy kapel ludowych z pewnością wynagrodzą nam to z nawiązką.
Wędrujemy na basztę, która wieki temu broniła przeprawy przez Wisłę i służyła jako strażnica do poboru cła. Niestety, obecnie również w remoncie, ale widok na Wisłę i Kazimierz z jej okolicy jest znakomity.
Jednak najpiękniej Kazimierz prezentuje się z tzw. Góry Trzech Krzyży, które stoją tutaj od 1708 roku, upamiętniając ofiary zarazy morowej szalejącej niegdyś w tym miejscu. I tu pierwsza i chyba jedyna tak niemiła niespodzianka – niby miejsce symboliczne i zarazem przyrodniczy ewenement (chroniona prawnie roślinność na zboczach), a przy wejściu na górę kasa fiskalna i 1 zł opłaty za możliwość podziwiania Kazimierza z góry – mały niesmak. Za to kapele na festiwalowym rynku grają pięknie i za darmo...
Drugiego dnia wybieramy się do osławionych wąwozów w okolicy Kazimierza. O ile Norowy Dół nie robi jeszcze na nas zbyt wielkiego wrażenia, o tyle już Korzeniowy Dół z jego bajkową scenerią lessowych zboczy to już absolutnie ewenement przyrodniczy (nawet jeśli stworzony z udziałem człowieka).
Popołudniową porą udajemy się nadwiślańskim bulwarem do Mięćmierza – rybackiej osady, w której czas jakby się zatrzymał. To tutaj kozy w najlepsze brodzą po piaszczystym nabrzeżu Wisły, szukając odrobiny zielonego przysmaku. Tu piaszczyste rondo ze studnią pośrodku to norma, a przechadzające się w zaskakującej symbiozie kaczki, króliki, kury i inne bogactwo inwentarza to widok powszedni. Jednak dopiero podejście na Górę Albrychta – małe wzniesienie w pobliżu wioski – daje tak naprawdę poczucie spełnienia. Po blisko godzinnym wpatrywaniu się w leniwy, prawie niezauważalny nurt Wisły w świetle zachodzącego słońca wciąż nie mamy dosyć. Ale festiwalowe kapele już stroją instrumenty do wieczornego grania na kazimierskim rynku...
W sobotni poranek wyruszamy na objazdówkę. Przecinamy Wisłę i... gubiąc drogę, w pewnym momencie trafiamy do Włostowa. Jakże przecudnie jest czasem pomylić szlaki – Włostów to mała osada z wybudowanym w połowie XIX wieku Pałacem Karskich. Dziś to już tylko ruina i z tego też powodu dostępna dla poszukiwaczy zagubionej architektury ceglanej, ale opowieści napotkanego staruszka o dziejach tego miejsca jeszcze bardziej przekonują nas, że dobrze trafiliśmy.
Z Włostowa już tylko kawałek do miejscowości Ujazd, gdzie znajdują się najpotężniejsze ruiny zamkowe w Polsce. Zamek Krzyżtopór – bo tak brzmi nazwa tego miejsca – to niegdyś rezydencja magnacka z herbem rodu Ossolińskich po obu stronach bramy. Nie sposób opisać potęgi tego miejsca jedynie na podstawie opracowań w przewodnikach. Chociaż w całej swojej okazałości zamek prezentował się tylko kilkanaście lat (do najazdu Szwedów na Polskę w 1655 roku), to majestatyczność budowli symbolizującą rok kalendarzowy – 4 baszty, 12 sal, 52 komnaty i 365 okien – można oczami wyobraźni zobaczyć i dziś.
Naszym głównym celem tego dnia jest jednak Sandomierz – perełka kultury z pochyłym rynkiem (120 na 110 metrów). To unikatowe połączenie sielskości i elegancji dziś znane jest przede wszystkim jako miejsce akcji serialu TVP Ojciec Mateus”, ale warto się tam wybrać chociażby dla widoku na miasto ze szczytu Bramy Opatowskiej – jedynej ocalałej baszty murów obronnych miasta. Sam rynek z gotycko-renesansowym ratuszem to już tylko dopełnienie tego dnia. A wieczorem w Kazimierzu znowu zagra kapela...
I tak w końcu czwartego dnia zbieramy się do powrotu. Po raz czwarty próbujemy przekroczyć Wisłę promem, aby skrócić sobie powrotną drogę przez Janowiec. Nic z tego – tym razem zamulenie rzeki nie pozwala nam na promową frajdę, ale do Janowca i tak docieramy. To już mniej imponujące niż Krzyżtopór i po części odbudowane ruiny zamku z XVI wieku i chyba zapamiętamy je bardziej jako odległą twierdzę górującą nad Wisłą, kiedy codzienne spacery po Kazimierzu kończyliśmy przechadzką po bulwarze nadrzecznym.
I jeszcze tylko powrotna droga, którą będą nam umilać widziane za oknami pejzaże i... ten dźwięk kapel z kazimierskiego rynku, który pozostał w uszach na długo...
Paweł Rosolski
|