Rzadko kiedy narracja – niejako na drugim planie – potrafi tak radykalnie zmienić odbiór prezentowanych ekspozycji. To swego rodzaju drugie dno, które nie pozwala zatrzymać się przy pięknym pejzażu. Piękno kosztuje, a w przypadku historii opowiedzianej przez Ulę Wiznerowicz, jest to cena bardzo wysoka. Czy to ma znaczenie, że zdjęcia robione były w Polsce? Mogły być robione wszędzie, i w tym jest ich siła przekazu. Destrukcyjna siła nałogu nie zna granic, nie likwiduje jej też zamożność społeczeństwa.
Jest kurtyna i świat za kurtyną. Tytuł wystawy Behind the Curtain brutalnie przenosi widza z doświadczenia estetycznego w doświadczenie egzystencjalne. Sygnalizuje dwuwarstwowość przekazu. To, co widzisz, jest pierwszym kręgiem (dantejskim?) ludzkiego piekła. Piękne pejzaże wprowadzają dysonans odbioru. Surowa przyroda, obojętna na ludzki los, na przegraną walkę bohaterów (często nieobecnych) z własną słabością. Przyroda nie ocenia, nie wartościuje. A między ten fotograficzny zapis zewnętrznego świata wkrada się martwa natura wnętrz, widziana okiem artystki. Te kompozycje, chociaż powstałe z przedmiotów ubogich, też są piękne. Ubogie i niezbędne. Nikt ich nie ustawiał, ani nie poprawiał. Nikt z właścicieli ich nie wyrzuci. Stoją tam, gdzie są potrzebne.
Obiektyw rejestruje płowiejące kolory, wysłużony palnik gazowy, kota szukającego wygodnego miejsca w oparach papierosowego dymu, i może resztek pożywienia. Co jakiś czas o swojej obecności przypominają ludzie, bezsilni w szponach nałogu. Są pejzaże, których nie widzą. Są w końcu kobiety, które nie tracą nadziei.
Grzegorz Małkiewicz
– Jeśli to jest wystawa na temat alkoholizmu, to ja jestem święty turecki – usłyszałem na schodach POSK-u opinię dwójki przelotnie poznanych fotografów. – Idźcie, sami zobaczcie, czy znajdziecie tam coś na ten temat.
Na fotografiach zaprezentowanych przez Ulę Wiznerowicz w dniu 25 listopada w Galerii POSK rzeczywiście nie znalazłem butelek, zarzyganych dywanów, pana Ziutka w kaloszach ujarzmiającego rower na błotnistej drodze. Nie było też zdjęć powiększonej wątroby, gęby pełnej spróchniałych zębów i odbitki wezwania do zapłaty z izby wytrzeźwień.
Nie sądzę jednak, że takie obrazy są rzeczywiście warte oglądania. Podobne motywy artystyczne wykorzystuje już zresztą angielski departament zdrowia na paczkach papierosów. Ilością makulatury, jaką zużyto na przekonywanie o okropnych skutkach picia alkoholu można by z powodzeniem opasać kulę ziemską. Nie można jednak stwierdzić, by owe treści kogokolwiek z powodzeniem odciągnęły od butelki.
Czy wystawa powinna szokować? Przynajmniej raz w tygodniu jestem zszokowany ekscesami, jakich pijani mieszkańcy mojego miasta dopuszczają się pod naszym oknem. Nie ukrywam, że łagodzę skutki stresu pociągając ciemne piwo o figlarnej nazwie Palec biskupa.
To, co zaprezentowała Ula Wiznerowicz, było raczej oknem na odległy, prawie zapomniany przez wielu emigrantów świat. Świat surowy, tchnący pustką, którą mogą wypełnić jedynie kojące ból szarej egzystencji procenty. Świat w swojej ubogiej treści wręcz podły. Surowość jego artystka złagodziła subtelnie dobraną kolorystyką, przez co trudno było czasami powiedzieć, czy ogląda się fotografie czy też malowidła.
Przyznaję, że zaskoczyła mnie dojrzałość owych ujęć, kontrastująca z młodym wiekiem artystki. Nie wiem, ile miał lat Jacek Kaczmarski, kiedy napisał słowa piosenki: Encore jeszcze raz, lecz jej słowa chodziły mi cały czas po głowie, gdy docierał do mnie motyw przewodni wystawy. W jakiś sposób te dwie różne techniki przekazu uczuć zdawały się współgrać, osłaniając obraz rzeczywistości widzianej oczyma człowieka, który przeżył życie pod presją przeraźliwej samotności. Pomiędzy jednym a drugim alkoholowym transem właśnie zrozumiał, iż stanął na skraju swoich nigdy niespełnionych marzeń. Być może dopiero połączenie słów piosenki z obrazem zaowocowało w mojej wyobraźni taką jasną treścią. Nie wiem czy artystka również miała tak jasną wizję tego, co chciała przekazać, czy było to tylko przeczucie istnienia pewnego stanu świadomości. Stanu, jakże wydawałoby się odległego od młodej, ładnej i ambitnej mieszkanki Londynu.
Tak czy inaczej, słowa pasują świetnie. A piosenka… wejdźcie na YouTube i sprawdźcie sami.
Michał Sędzikowski
Walter Sickert powiedział: Artysta musi mieć oko, rękę i serce… Tak, rozumiem dlaczego Ula Wiznerowicz dostała pierwszą nagrodę w konkursie New Sensation 2010. Tu właśnie widać to oko. No i serce? Przede wszystkim serce.
Czy te fotografie są polskie? Przede wszystkim są bardzo malarskie. To nie jest fotografia, to jest czysty Vermeer. Na tej fotografii widzę to samo światło, tę samą szlachetność kolorów, no i umiejętność pokazania piękna w bardzo prozaicznym, wręcz przygnębiającym bałaganie, i to wszystko wzmacnia ten cytat: Butelki ze spirytusem metylowym za kanapą. A tu nagle ten maleńki, odrapany kawałek ściany w kolorze vermillion. No, czysty Vermeer… Ta kobieta prosta, złamana, bez nadziei i cytat pod fotografią: Syn złapał za widły…
Te cytaty – trochę małe, trudne do czytania – dodają trzeciego wymiaru, właśnie dlatego, że trzeba przeczytać, zastanowić się, pomyśleć, nagle ta kobieta jest inną osobą, bo wiesz, co przeszła.
Często fotografia jest uznawana za dobrą, bo podoba się egzotyka czy estetyka miejsca fotografowanego, ale to jeszcze nie robi dobrej fotografii. Dobry fotograf o tym wie.
Wie, albo instynktownie wie?
Niektórzy obecni na wystawie podkreślali nadmierne użycie Photoshopu. Analizowali, czy zdjęcie ostre w tym czy w innym miejscu i dlaczego ostre. Niektórzy, co bardziej w tym siedzą, analizowali te zdjęcia z punktu widzenia techniki.
Zapytałam o to artystkę? – Ja maluję kamerą, maluję światłem… używam aparatu analogowego, robię zdjęcia, potem skanuję je i trochę czyszczę, tak, w Photoshopie, oczywiście… – mówi Ula Wiznarowicz. – Nie, nie są bardzo zmieniane kolory, bo to od razu widać. Fotografii też dużo nie kadruję, właściwie to jest to, co zobaczyłam. To znaczy technika jest drugorzędna, podporządkowana zdjęciu, nie odwrotnie.
No tak, znowu, czy forma czy treść? Kura, czy jajko? Ale skąd taki temat? Alkoholizm. Fotografie, jak na obecną modę, nie są duże, zarówno ich rozmiar, jak i sposób traktowania ludzi na portretach jest intymny, na pewno nie pozbawia tych ludzi godności. Warto jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie ze stołkiem. Niby taki zwyczajny stołek na pierwszym planie. Co mnie urzeka, że ta przypadkowa kompozycja przedmiotów i kolorów jest formalna, nie naturalistyczna.
Te zdjęcia są tak malarskie, że właściwie nie wyglądają jak naturalistyczna fotografia. Może to dlatego, że są wyeliminowane pewne cienie, wysubtelniony kolor, iluminacja. Jeśli jest to Photoshop, to świetnie wykorzystany. A w ogóle, czy to ważne? Czy ktoś się patrzy na Vermeera i myśli: aha, tutaj widać pędzel cienki z użyciem szpachli, a tutaj trochę wytarte szmatką… Czy to znaczy, że obraz jest lepszy czy gorszy?
Joanna Ciechanowska
|