Ile to ja się nasłuchałem o tym, jak Deyna strzelał bramki z rzutu rożnego, jak Szarmach wkładał głowę tam, gdzie inni bali się nogę i jak piłka zeszła Domarskiemu. Najzabawniejsza anegdota z meczu, jaką słyszałem od jednego z wujków była o tym, jak na Stadionie Śląskim, na który wchodziło ponad 100 tys. ludzi, po strzelonej bramce i wybuchu radości nagle zapadała głęboka cisza. Dlaczego? Dlatego, że każdy zajął się wyjmowaniem tego, co miał pod pazuchą i sobie pociągał – z piersiówki, butelki, szklanki, kieliszka.
Coś mnie tknęło. Nie pamiętam kiedy, nie pamiętam jak, wiem tylko tyle, że bardzo chciałem tam być. Polski Związek Piłki Nożnej oferował wyłącznie pakiet biletów na dwa spotkania – Z Niemcami i to ze Szkocją 14 października. Chcąc nie chcąc kupiliśmy z kuzynem bilety na oba mecze, choć od początku było wiadomo, że trzy dni dłużej zostać nie możemy.
Wczesnym popołudniem w sobotę 11 września, kiedy spotykamy się pod Pałacem Kultury i Nauki, wszystkie okoliczne bary są już oblężone przez kibiców w biało-czerwonych strojach. Nie ma jeszcze żadnych Niemców, pojawiają się za to rośli mężczyźni w kiltach, którzy przyjechali wcześniej, żeby trochę pozwiedzać. W oknach okolicznych hoteli wisi już sporo szkockich flag narodowych.
Czas do meczu zaplanowałem intensywnie. Idę do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie duże tłumy. Przeważają kibice, lecz są także harcerze, żołnierze, rodziny z dziećmi. Na twarzach ludzi skupienie. Nie tylko z szacunku dla tego miejsca. Również dlatego, że zwiedzający co chwila gubią słabo opisany kierunek przemieszczania się po muzeum. Raz są strzałki, za chwilę ich nie ma, więc ludzie improwizują, idą pod prąd, skręcają, zawracają, sprawdzają, gdzie jeszcze nie byli.
Mundury, broń, ekwipunek, symboliczne groby, replika kanału, multimedialne prezentacje i zdjęcia, mnóstwo zdjęć. I podwieszony pod sufitem samolot typu Liberator. I czołg-pułapka, tak wykorzystany w jednej ze scen filmu Jana Komasy Miasto 44, że nie powstydziliby się jej Steven Spielberg z Januszem Kamińskim razem wzięci.
Największe wrażenie robią jednak listy poczty powstańczej. W specjalnie wygospodarowanym pomieszczeniu wiszą skromne karteczki, pełne zapisanych w tamtych dniach słów, a do tego z głośników czytają je na przemian kobiety, mężczyźni, dzieci. Te proste, najprostsze słowa – troski, miłości, tęsknoty – w obliczu zbliżającej się hekatomby miasta nabierają szczególnego znaczenia.
Wizyta w Muzeum Powstania to nie koniec emocji przed meczem. Zaglądamy jeszcze do kina Atlantic na Miasto 44. To taki rodzaj filmu, który wierci martyrologiczną dziurę w brzuchu komercyjnym w istocie przekazem. Nie żeby reżyser tak chciał, to moje prywatne odczucia. No, bo jak opowiedzieć o zagładzie miasta, wplątując w to ckliwą historię miłosną, i nie złamać serca patriotycznie usposobionemu widzowi?
Kanał? Eroica? Godzina W? Kolumbowie rocznik 44? Nic z tych rzeczy. Miasto 44 to kawał współczesnego europejskiego, czy nawet światowego kina wojennego, które wytrzymuje porównanie z Szeregowcem Ryanem, Wrogiem u bram, Pearl Harbour, Stalingradem…
Takiego filmu jeszcze w naszej kinematografii nie było. Duży budżet, lata poszukiwań sposobów finansowania produkcji i pracy nad scenariuszem, niesamowite dekoracje, sceny zbiorowe oraz niespotykane w Polsce efekty specjalne – to wszystko budzi podziw, oszałamia.
Stefan (grany przez Józefa Pawłowskiego, jednego z młodych, nieznanych i nieopatrzonych jeszcze aktorów) przeprowadza widza przez piekło Powstania – od niewinnych lipcowych dni aż do październikowego zrównania Warszawy z ziemią. Stefan trafia do konspiracji z powodu dziewczyny, ale tuż przed wybuchem Powstania zakochuje się w innej. Ten trójkąt zdominuje fabułę filmu i determinuje dalszy rozwój wypadków. Młodzi przechodzą szybki chrzest bojowy, a potem już tylko uciekają przed Niemcami aż do krwi ostatniej.
Jan Komasa nie zasiewa wątpliwości i o nic nie pyta. Jest ponad podziałami. Po prostu stara się pokazać, jak mogło to wyglądać. Najlepiej dystans reżysera oddaje ostatnie ujęcie, ukazujące przemianę zniszczonej Warszawy 1944 w przepiękną Warszawę 2014. Główny bohater siedzi na łasze piasku pośrodku Wisły i patrzy na zniszczony Most Poniatowskiego. Powoli, za sprawą magii kina i montażu zdjęć nakładanych most zostaje odbudowany, a w tle pojawiają się kolejne drapacze chmur. Po tak pięknym hołdzie oddanym zmartwychwstałej Warszawie, trudno ruszyć się z kinowego fotela. Ale przed nami przecież mecz!
Na Alejach Jerozolimskich roi się już od rozwrzeszczanych kibiców. Siedzą w knajpach, na ławkach, skwerach, gdzie kto może. Miasto należy dziś do nich. Policja na wyrywki legitymuje ludzi, ale do żadnych ekscesów nie dochodzi. Wszyscy jesteśmy jak jeden idealnie współpracujący organizm.
Idziemy piechotą, choć bilety komunikacji miejskiej są dla kibiców bezpłatne. Stadion widać z daleka. Mieni się białymi i czerwonymi prostokątami, a na górze ma coś jakby królewską koronę. On i Most Świętokrzyski dominują w zapadającym zmroku.
Zajmujemy miejsca na sekundy przed odegraniem hymnów narodowych. Najpierw rozbrzmiewa niemiecki. Początkowo rozlegają się gwizdy, ale po chwili zagłuszają je gromkie brawa. Jesteśmy dobrze usposobieni, więc jeśli mamy pokonać Niemców, zrobimy to na boisku i wygwizdywanie hymnu w niczym nam nie pomoże. Wyszlibyśmy tylko na kmiotków, jak Anglicy gwiżdżący podczas naszego hymnu na Wembley w 2013 roku.
Podczas śpiewania Mazurka Dąbrowskiego na 50 tys. gardeł, ciarki nieustannie biegają mi po karku. Już w tym magicznym momencie wiem, że bez względu na wynik sportowej rywalizacji, warto tu być. A przede mną jeszcze tyle…
Niemcy od pierwszych minut oblegają bramkę Wojciecha Szczęsnego. Nasi gracze wchodzą w mecz bardzo powoli, jak gdyby byli sparaliżowani tremą w konfrontacji z mistrzami świata, i lękiem, że znów nas zawiodą. Ale niemieccy piłkarze stają się coraz mniej skuteczni. Momentami wydaje się, że przyjechali na mecz przyjaźni i nie chcą zrobić nam krzywdy. Pierwsza połowa kończy się bezbramkowym remisem, który większość z nas wzięłaby pewnie w ciemno. Ale później zaczynają dziać się cuda, o jakich nie śniło się futbolowym filozofom. Domorośli eksperci, defetyści, maruderzy i malkontenci wszystkich stanów wytrzeszczają oczy, bo oto po asyście Łukasza Piszczka do niemieckiej bramki trafia Arkadiusz Milik. A my skaczemy, ściskamy się i wznosimy oczy do nieba, bo na telebim tego wieczoru nie ma co liczyć. Kto się zagapił albo akurat poszedł po 3,5-procentowe piwo rozlewane w kuluarach, powtórkę mógł obejrzeć dopiero w domu. I, co gorsza, stracił szansę, by opowiadać wnukom, że widział to na żywo.
Podrażnieni Niemcy rzucają się do huraganowych ataków, ale nawet w tym jakoś nie przekonują. Naszym piłkarzom już nie drżą nogi, jak przedtem, choć to wszystko, co widzimy, to jedna wielka „obrona Częstochowy”.
Wytrzymujemy napór i zmiennik Sebastian Mila dobija Niemców po pięknej asyście Roberta Lewandowskiego. Teraz już wiemy, że zwycięstwo nam się należy. Może to oni są mistrzami świata, może to oni rozgromili Brazylię 7:1, ale to my jesteśmy dziś mistrzami wszechświata.
Głosu brak, chrypka i nóg drżenie. Tak kończy się moja wizyta na Stadionie Narodowym. Auf widersehen, auf widersehen, auf widersehen!!! – śpiewamy wracając na lewy brzeg Wisły.
Jak spać, kiedy jednego dnia skondensowało się tyle wrażeń? Siedzimy w jakiejś pizzerii, roztrząsając szczegóły meczu, dopóki kelnerka nie oświadcza, że już zamykają. Wszyscy ociągają się. Nie chcą wracać do rzeczywistości. Prawa świata wciąż pozostają zawieszone. Byliśmy świadkami sportowego cudu, który rozbudza naprawdę wielkie nadzieje.
|