Nie wszystkie zapożyczenia z języków obcych są niepożądane w naszej rodzimej mowie. Niektóre naturalnie przechodzą wraz ze swymi desygnatami do naszego języka ojczystego, o czym pisałam w poprzednim numerze „Nowego Czasu”. Udziwnieniem językowym byłoby zastępowanie ich polskimi nazwami. Zresztą zdarzało się już w języku polskim tworzenie nowych nazw nawet w takich sytuacjach, w których nie było to potrzebne. Przypomina mi się, kiedy w polszczyźnie (z różnych wiadomych i niewiadomych względów) pojawiły się rozmaite dziwolągi językowe. Tak więc (dziś brzmi to kabaretowo) nie tylko krawat miał być ozdobnym zwisem męskim, ale także niemowlęcemu śliniaczkowi chciano zmienić nazwę na podgardle dziecięce, a kinkietowi na zwis nocny, szelki zaś miały być podciągami elastycznymi, sprzątaczce z kolei nadano miano konserwator płaszczyzn poziomych. Lista ich jest bardzo długa, więc przykładów można by mnożyć. Pisał o tym niejeden językoznawca, nawołując do opamiętania, gdyż zjawisko to było kuriozalne. Pewnie język literacki na tym wszystkim nie ucierpiał, bo o to bardziej dbamy. Owszem, zdarza się, że i tu wkradają się elementy języka potocznego, ale niegroźne, a ponieważ nie o hiperpoprawność tu chodzi, zatem w niektórych sytuacjach może to być do przyjęcia. Wiadomo, że język reaguje na to, co się dzieje w świecie. Musi być jednak jakiś umiar! Nie twórzmy językowych udziwnień. Przejmujmy do polszczyzny wyrazy obcojęzyczne, jeśli nie może być inaczej – wtedy gdy jest to lingwistycznie uzasadnione i dla dobra komunikacji niezbędne. Nie zastępujmy jednakże już istniejących wyrazów polskich zwrotami z innych języków. Ba, czasem nawet dzieje się tak, że już funkcjonujące w polszczyźnie wyrazy obce są wypierane przez inne – też obce, np. francuski wyraz makijaż coraz częściej wymieniany na angielski make up.
Takim przykładem zapożyczeń są również obserwowane przeze mnie od lat zmiany językowe w nazewnictwie występującym na szyldach. Niegdysiejszy sklep to teraz shop, market lub supermarket – wszystko zależy od wielkości tej – nazwijmy to – handlowej placówki i weny twórczej kogoś tworzącego tę nazwę. Swoistą karierę zrobił też napis z szyldu nad – tak to określmy – miejscem pracy fryzjera: najpierw był po prostu Fryzjer, potem Zakład fryzjerski lub Salon fryzjerski, a teraz jest po nowemu (o zgrozo!) Studio Fryzur bądź Studio Włosa (zwracam też uwagę na wielką literę na początku drugiego wyrazu, bo to też pochodzi z obcojęzycznych ortografii, a w polskiej w tego typu nazwach jest błędem) – no i powiało wielkim światem…
O języku niektórych Polaków (na szczęście nie wszystkich!) mieszkających na Wyspach wielokrotnie pisała prasa, więc tutaj tylko wspomnę o tej polsko-angielskiej przeplatance wyrazowej. Słysząc ją często, dobrze znamy to zjawisko, np. ktoś ma job i jest busy, więc żeby nabrać powera, jedzie na holiday… – zdecydowanie lepiej by było, gdyby ktoś zmęczony, bo jest bardzo zajęty w pracy, żeby nabrać sił, pojechał na urlop. Chciałabym napisać, że hybryda ta ma się źle i wszystko wskazuje na jej rychły koniec. Niestety, jest to jedynie moje pobożne życzenie (a pewnie nie tylko moje).
Bywa też i tak, że niektórzy rodacy używają wyrazów obcych zadomowionych już w polszczyźnie (więc nie robią na nikim wrażenia), ale wymawiają je zgodnie z fonetyką danego języka (wszak dobrze to o nich świadczy – tak poliglotycznie!). Pamiętam rozmowę z jednym z polskich językoznawców normatywnych, podczas której opowiadał mi o człowieku powracającym wówczas z Zachodu. Mężczyzna ów rozmawiał z profesorem o powszechnie używanych już w Polsce komputerach, bezustannie nazywając to urządzenie z angielska: kompjuter (to nie literówka!). Z natury bardzo spokojny badacz języka, znany ze swych wyważonych reakcji, tym razem nie wytrzymał i – mimo wszystko – powstrzymując swą narastającą złość, doradził swemu rozmówcy: „Człowieku, jeśli mówisz ciągle kompjuter, to powiedz też – uczciwszy uszy – djupa!”. No cóż, w takich sytuacjach trudno zachować stoicki spokój – nawet niezwykle spokojnemu.
|