W składni języka polskiego – podobnie jak w innych gramatykach – użycie pewnych słów wymusza pojawienie się w tekście przypisanych im wyrazów. Jakby to były pary, którym najlepiej jest razem. Tak więc jeśli mówimy dopóty, żeby normie językowej stało się zadość, musi pojawić się też dopóki (np. Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie); gdy powiemy zarówno, wówczas wywołamy drugi składnik tego spójnika jak i , z kolei jak i domaga się wcześniejszego zarówno (np. Zarówno brunetki, jak i blondynki całować bym chciał – brzmiałyby sparafrazowane słowa śpiewane przez Jana Kiepurę). Jeśli chcemy podkreślić, że równie ważne są dla nas rzeczy, nawet te czasem ze swej natury odmienne, możemy użyć konstrukcji nie tylko…, ale także… (np. komuś, kto zapyta o nasze preferencje kulinarne – pewni zarówno poprawności naszego języka, jak i upodobań naszego podniebienia – odpowiadamy: Lubię nie tylko proste posiłki, ale także wykwintne dania).
Takich par jest wiele, a przykładów można by mnożyć. Czasami jednak dzieje się tak, że norma, czyli teoria, wskazuje jedno, natomiast w życiu bywa różnie – nawet tym językowym. Przecież chodzi o to – mógłby ktoś stwierdzić – aby została spełniona funkcja komunikatywności języka, czyli żeby nadawca i adresat wypowiedzi dobrze się zrozumieli – przynajmniej w sferze słów.
W związku z tym przypomina mi się pewne historia, która opowiadana jest do dziś. Na jednym z polskich uniwersytetów wykładał bardzo lubiany i wielce szanowany językoznawca. Po egzaminach semestralnych, do których z różnych względów nie przystąpili wszyscy studenci, profesor – chcąc im dać jeszcze jedną szansę – na drzwiach swojego gabinetu wywiesił taką oto informację:
„Ci studenci, co jeszcze nie zdawali egzaminu, zgłoszą się w późniejszym terminie”.
Wiadomość tę przeczytał zainteresowany student, ale postanowił wykazać się swą wiedzą jeszcze przed egzaminem i poprawił profesorskie zdanie na:
„Ci studenci, którzy jeszcze nie zdawali egzaminu, zgłoszą się w późniejszym terminie”.
Wykładowca nie zirytował się tym bynajmniej, lecz docenił wysiłki i odwagę studenta. Chcąc jednak rozszerzyć jego językoznawcze horyzonty, kontynuował ten swoisty dialog i odpowiedział słowami wieszcza:
„Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy…”.
Niezbity z tropu student nie chciał dać za wygraną – mimo że doskonale zrozumiał zawartą w tym cytacie odpowiedź profesora – i rezolutnie, choć może nazbyt śmiało, skonkludował:
„Co wolno Mickiewiczowi, to nie każdemu profesorowi”.
Smaczku całej opowieści dodaje fakt, że ta językoznawcza dysputa była zapisywana przez obu panów ciągle na tej samej kartce wywieszonej przez profesora na drzwiach jego gabinetu. Wszyscy czytali, z niecierpliwością czekali na ciąg dalszy i podziwiali poczucie humoru swego wykładowcy. No cóż – licentia poetica – chciałoby się rzec…
|