Francja – na początek elegancja. Jak dla mnie, zaraz po niej Cartier-Bresson, sery, wino, gilotyna i czarny beret, a ten koniecznie z antenką. Do tego wieża Eiffla i duet Deneueve/ McLaren śpiewający „Jazz is Paris”. Moje dotychczasowe kompendium wiedzy o Francji zakrawa o ignoranctwo ale na swoje usprawiedliwienie mam fakt, że do ubiegłego miesiąca przez ten kraj jedynie przejeżdżałam. Z początkiem sierpnia udało mi się „wyskoczyć” z jednodniową wizytą do ojczyzny Victora Hugo i Chanel i nie tylko ją sfotografować ale też dotknąć, powąchać a nawet ugryźć...

|
Ucieczka z rozentuzjazmowanego Olimpiadą Londynu (czytaj: tłocznego do granic możliwości) była istnym błogosławieństwem więc otrzymawszy zaproszenie od DFDS SEAWAYS nie zastanawiałam się długo - azymut Dunkierka! Zanim jednak tam trafiłam, przede mną stało nie lada wyzwanie – dostać się do centrum, na St Pancras. Na czas. A to już było lekko kłopotliwe. Z delikatną obsuwą i kiszkami grającymi marsza (choć bardziej wskazana była Marsylianka) udało się nam dotrzeć do Dover i wjechać na prom, gdzie jeszcze wypadało zamówić full English breakfast. Podróż promem trwała mniej niż dwie godziny podczas których można było zjeść, wypić kawę czy nacieszyć oczy „wielką wodą”, choć to „tylko” kanał.
Zjeżdżając z promu większość aut kieruje się na autostradę, by dalej mknąć w głąb kontynentu. Nasza wycieczka pomknęła szosą w kierunku małej miejscowości Gravelines która już w XII wieku była ważnym miastem portowym. Jak dla mnie miasteczko ma atmosferę kurortu wypoczynkowego czy też uzdrowiska. Knajpka przy knajpce, nikt się nigdzie nie śpieszy, a rzeka Aa kolorowa od kajaków, żaglówek i innych „urządzeń” do uprawiania sportów wodnych. W restauracjach serwują solidne porcje obiadowe więc po takim posiłku i deserze półmetrowej długości, zwolnienie tempa okazuje się jak najbardziej na miejscu.
Po krótkiej wizycie w Gravelines kierujemy się na Wschód do Dunkierki, która leży zaledwie 25 km dalej. Choć historia miasta jest bardzo barwna i sięga XVII wieku, to Dunkierka jest bardziej kojarzona z II Wojną Światową i Operacją „Dynamo”. Odwiedzamy lokalne muzeum, gdzie na 700 metrach kwadratowych zgromadzono imponujacą ilość eksponatów z czasów wojny: broń, mundury, mapy, zdjęcia - warto tam trafić i z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli chodzi o mnie, to nie przestałam fotografować nawet wtedy, gdy wychodziliśmy z obiektu i rozmawialiśmy z opiekunem wystawy – był przefrancuski!
W centrum, z dzwonnicy kościoła św. Eligiusza z Noyon fotografuję zapierającą dech w piersiach panoramę miasta, a potem plażę Malo de Bains. Wszystko wydaje się być takie odmienne, takie różne od Londynu, który jest gwarny, zatłoczony a Ty w nim zawsze w pośpiechu... Zdejmuję buty i boso przechadzam się po plaży. Pozwalam falom polizać nogawki, w kieszenie wpycham kilka kamieni, i już pora wracać. W drodze powrotnej jeszcze kolacja, wizyta na mostku kapitańskim i przepiękny zachód slońca. Tego ostatniego nie fotografuję w obawie przed kiczem wylewającym się potem ze zdjęcia.
Choć to tylko jeden dzień bez stolicy– odpoczęłam. Spróbowałam Francji, choć od wybrzeża Anglii to tylko dwugodzinna podróż promem.
Jeśli czujesz się zmęczony pośpiechem a potrzebujesz krótkiej przerwy – polecam północną Francję i powtykane w jej wybrzeże urokliwe miasteczka. Zaś po wnikliwej (dziennikarskiej) rozmowie z kapitanem promu oświadczam, że nie ma bezpieczniejszego sposobu na wydostanie się z Wysp. Nawet jeśli nagle spod wody wyrosłaby góra lodowa – kapitan DFDS „da radę”.
Gdyby jeszcze nie ten piasek, który wydawał się sypać z każdej części mojej garderoby...
Monika S. Jakubowska
|